wtorek, 15 kwietnia 2014

Weterani kabaretu, co z nich zostało?

Polscy kabareciarze, a właściwie peerelowscy trefnisie, legenda tamtych lat. Zapasy z cenzurą, aluzje, niedopowiedzenia, komiczna gra słów, półpoetyckie przenośnie, publika łaknęła tego jak kania dżdżu. Sale zawsze były pełne, a zawoalowane wyszydzanie ponurej rzeczywistości uskrzydlało widzów.Konkretne zapisy cenzorskie na nazwiska niepokornych, zakazywały im dostępu do telewizji czy radia. Nagrań z występów słuchało się z taśm magnetofonowych zarejestrowanych przez co bardziej przezornych widzów. Najbardziej niepokorne gwiazdy z tamtych lat, to Jan Pietrzak i jego kabaret Pod Egidą oraz poznański tandem Laskowik- Smoleń. Inna grupa, mniej bojowa, ale bardzo zasłużona, to weterani z gdańskiego Bim Bomu i warszawskiego STSu, a także, ale w mniejszym stopniu Salonu Niezależnych. Tutaj mocnych zapisów cenzorskich nie było, gwiazdy tych formacji występowały w mediach, miały swoje audycje w telewizji, radiu, a nawet pisały scenariusze i grały w filmach. Najzdolniejszym przedstawicielem tej grupy jest urodzony w Gdyni na Wzgórzu Focha, Jacek Fedorowicz. 
Ten absolewent gdańskiej PWSSP był swego czasu, współautorem(wspólnie z Jerzym Gruzą)świetnych audycji telewizyjnych, takich jak Małżeństwo Doskonałe, czy Poznajmy Się. Natomiast jego dziesięciominutowe, poranne pogadanki w programie III PR, były perełkami publicystyki lat 70. Inny wielki, Stanisław Tym, niedokończony absolwent "żadnej uczelni" świetny tekstowo, śmieszny na scenie, to on był jednym z pierwszych stand uperów PRLu. Do tego wielce uzdolniony autor scenariuszy filmowych, jego tandem z Bareją, zaowocował wielkim i ponadczasowym Misiem! Kolejny trefniś, Janusz Weiss, z Salonu Niezależnych, może mniej zabawny, ale też godny wzmianki.
Z innej stajni, ale jednak zasłużeni dla kabaretu pozostają dżentelmeni z Wrocławia, czyli Andrzej Waligórski i okrutny brzydal, Jan Kaczmarek, czyli twórcy studenckiego Kabaretu Elita.
Odmienna kategoria, słynny z aktorskiego profesjonalizmu inteligentnie zabawny, Kabaret Dudek, Edwarda Dziewońskiego, gościł na scenie największych aktorów z wielkim talentem do rozśmieszania publiczności. Żarty tam jednak, były mocno stonowane i zwykle nie przysparzały kłopotów cenzurze, a ulubione i najśmieszniejsze wice, pochodziły jeszcze z przed wojny. Największe gwiazdy Dutka, to Dziewoński, Michnikowski, Kobuszewski, Gołas i cała plejada przezabawnych genialnych sowizdrzałów. Trzeba przyznać, że Dodek potrafił perfekcyjnie dobrać sobie najwspanialszych trefnisiów. Należy jednak przypomnieć, że był to swego rodzaju, kabaret dworski, "na Dodka" chadzali również towarzysze bardzo partyjni i z pańską protekcją oklaskiwali niegroźne żarciki, leciutko podszczypujące władzę.
W tamtych czasach mieliśmy jeszcze Kraków i Piwnicę pod Baranami, ale to całkiem odmienny styl i zupełnie inna bajka. Przyznam jednak, że nie do końca rozumiem zachwytów nad rezydentem tejże, wiecznie "narauszowanym" Piotrem Skrzyneckim, facet nie tworzył, nie występował, jedynie "był duszą" i pomysłodawcą organizacji m.in....swoich jubileuszy, zjawisko bardzo ciekawe, ale poza Krakowem mało zrozumiałe. W 89. skończył się PRL i nasi kabareciarze weszli w czasy kiedy operowanie aluzją i niedomówieniem, przestało mieć rację bytu, a niezawoalowanym dowcipem można było rozśmieszać dowoli. Nasi weterani wzięli byka za rogi i rozpoczęli sceniczne zmagania z nową rzeczywistością. Trzeba przyznać, że kabaretowe życie nie było już takie łatwe. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe, młode i prężne formacje, których(nie zawsze, ale często)koszmarnie niewybredne dowcipy, spotykały się z większym aplauzem publiki niż nowe żarty naszych zasłużonych weteranów.
Oddajmy jedna sprawiedliwość, nie wszycy młodzi byli toporni, zdarzały się wśród nich prawdziwe perły, które zresztą błyszczą do dziś. Kabaret Moralnego Niepokoju, czy Ani Mru Mru, są lekkie i zabawne, a ich humor jest ponadczasowo śmieszny. Nasi zasłużeni natomiast, z każdym rokiem, tracili lekkość przekazu, ich teksty, które nie musiały już być aluzyjne, w większości przypadków były coraz mniej zabawne, a i forma  przekazu starzejących się standuperów była coraz gorsza. Kilka już razy, jako widz, byłem zażenowany poziomem występów moich dawnych ulubieńców. Konkretnie, Stanisława Tyma i Jacka Fedorowicza. Pierwszy, opowiadał wice z których nikt, ale to zupełnie nikt się nie śmiał, drugi w trakcie swojego występu w Mrągowie był totalnie zagłuszany przez mocno rozgadaną, kilkutysięczną publiczność. Naprawdę żal było patrzeć, ale czy słusznie? Na roztrwanianie swojej dawnej sławy ci dżentelmeni sami się godzą, bo pieniądze im nie śmierdzą. Hm, tylko moich dawnych wspomnień żal!
Kolejny tuz, Chłopak z Targówka, Jan Pietrzak, zatracił lekkość żartu, stał się zgryźliwym starym tetrykiem. Jednak jemu można wybaczyć, nie sili się już na dowcip, lecz odszedł w rejony Polski Patriotycznej i walczącej o prawdę i chwała mu za to.
Natępny, Janusz Weiss, dziecię z komunistycznym rodowodem, ale bystry i zabawny obserwator. Niestety ostatnie jego audycje w Radia Zet, to popłuczyny dawnej świetności, nie powinien już występować i popełniać tekstów. W opisanych przypadkach, moich idoli, druzgocąco zadziałały dwa, ale jakże istotne czynniki. Pierwszy, to diametralnie odmienna od pierwotnej i bardziej skomplikowana rzeczywistość, obecnie o wiele trudniejsza do obśmiania, drugi i chyba bardziej istotny, to starość i co za tym idzie coraz większa niemoc twórcza. Jak już wielokrotnie pisałem, najważniejsze, to wiedzieć kiedy zejść ze sceny, pozostawiając po sobie wspaniałą pamięć minionej wielkości.

PS. Mój osobisty ranking współcześnie, najgorszych standuperów.
1. Andrzej Grabowski - oglądałem w HBO, żarty jak z pod budki z piwem, do tego opowiedziane, kompletnie bez polotu, osobnik oblany potem od stóp do głowy, śmiech i brawa na sali wywoływane przez wyświetlany co i rusz napis "aplauz".
2. Andrzej Poniedzielski, słowa rzucane przez Pana Andrzeja, tak zupełnie od niechcenia i zmiany barwy głosu, ot taki luzak stojący na scenie z miną ponuraka. U innych lepszych aktorsko, taka formuła sceniczna, wywołuje lawinę radości, jednak w przypadku Poniedzielskiego, powoduje jedynie coraz większe ziewanie.
3. Artur Andrus, opada mu z wiekiem, co prawda tekściarzem jest jeszcze znośnym, ale nie pasuje mi jego sceniczna maniera, ciepłego pluszowego misia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz