Polscy kabareciarze, a właściwie peerelowscy trefnisie, legenda tamtych lat. Zapasy z cenzurą, aluzje, niedopowiedzenia, komiczna gra słów, półpoetyckie przenośnie, publika łaknęła tego jak kania dżdżu. Sale zawsze były pełne, a zawoalowane wyszydzanie ponurej rzeczywistości
uskrzydlało widzów. Konkretne zapisy cenzorskie na nazwiska niepokornych, zakazywały im dostępu do telewizji czy radia. Nagrań z występów słuchało się z taśm magnetofonowych zarejestrowanych przez co bardziej przezornych widzów. Najbardziej niepokorne gwiazdy z tamtych lat, to Jan Pietrzak i jego kabaret Pod Egidą oraz poznański tandem Laskowik- Smoleń. Inna grupa, mniej bojowa, ale bardzo zasłużona, to weterani z gdańskiego Bim Bomu i warszawskiego STSu, a także, ale w mniejszym stopniu Salonu Niezależnych. Tutaj mocnych zapisów cenzorskich nie było, gwiazdy tych formacji występowały w mediach, miały swoje audycje w telewizji, radiu, a nawet pisały scenariusze i grały w filmach. Najzdolniejszym przedstawicielem tej grupy jest urodzony w Gdyni na Wzgórzu Focha, Jacek Fedorowicz. Ten absolewent gdańskiej PWSSP był swego czasu, współautorem(wspólnie z Jerzym Gruzą) świetnych audycji telewizyjnych, takich jak Małżeństwo Doskonałe, czy Poznajmy Się. Natomiast jego dziesięciominutowe, poranne pogadanki w programie III PR, były perełkami publicystyki lat 70. Inny wielki, Stanisław Tym, niedokończony absolwent "żadnej uczelni" świetny tekstowo, śmieszny na scenie, to on był jednym z pierwszych stand uperów PRLu. Do tego wielce uzdolniony autor scenariuszy filmowych, jego tandem z Bareją, zaowocował wielkim i ponadczasowym Misiem! Kolejny trefniś, Janusz Weiss, z Salonu Niezależnych, może mniej zabawny, ale też godny wzmianki.
Z innej stajni, ale jednak zasłużeni dla kabaretu pozostają dżentelmeni z Wrocławia, czyli Andrzej Waligórski i okrótny brzydal, Jan Kaczmarek, czyli twórcy studenckiego Kabaretu Elita.
Inna kategoria, zabawny i aktorskiego profesjonalizmu zarazem, Kabaret Dudek, Edwarda Dziewońskiego, gościł na scenie największych aktorów z wielkim talentem do rozśmieszania publiczności. Żarty tam jednak, były mocno stonowane i zwykle nie przysparzały kłopotów cenzurze, a ulubione i najśmieszniejsze wice, pochodziły jeszcze z przed wojny. Największe gwiazdy Dutka, to Dziewoński, Michnikowski, Kobuszewski, Gołas i cała plejada przezabawnych genialnych sowizdrzałów. Trzeba przyznać, że Dodek potrafił perfekcyjnie dobrać sobie najwspanialszych trefnisiów. Należy jedank przypomnieć, że był to swego rodzaju, kabaret dworski, "na Dodka" chadzali również, towarzysze bardzo partyjni i z pańską protekcją oklaskiwali niegroźne żarciki podszczypujące władzę.
W tamtych czasach mieliśmy jeszcze Kraków i Piwnicę pod Baranami, ale to całkiem odmienny
styl i zupełnie inna bajka. Przyznam jednak, że nie do końca rozumiem zachwytów nad rezydentem tejże, wiecznie "narauszowanym" Piotrem Skrzyneckim, facet nie tworzył, nie występował, jedynie "był duszą" i pomysłodawcą organizacji m.in....swoich jubileuszy, zjawisko bardzo ciekawe, ale poza Krakowem mało zrozumiałe.
W 89. skończył się PRL i nasi kabareciarze weszli w czasy kiedy operowanie aluzją i niedomówieniem, przestało mieć rację bytu, a niezawoalowanym dowcipem można było rozśmieszać dowoli . Nasi weterani wzięli byka za rogi i rozpoczęli sceniczne zmagania z nową rzeczywistością. Trzeba przyznać, że kabaretowe życie nie było już takie łatwe. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe, młode i prężne formacje, których(nie zawsze, ale często) koszmarnie niewybredne dowcipy, spotykały się z większym aplauzem publiki niż nowe żarty naszych zasłużonych weteranów.
Oddajmy jednak sprawiedliwość, nie wszycy młodzi byli toporni, zdarzały się wśród nich prawdziwe perły, które zresztą błyszczą do dziś. Kabaret Moralnego Niepokoju, czy Ani Mru Mru, są lekkie i zabawne, a ich humor jest ponadczasowo śmieszny. Nasi zasłużeni natomiast, z każdym rokiem, tracili lekkość przekazu, ich teksty, które nie musiały już być aluzyjne, w większości przypadków były coraz mniej zabawne, a i forma przekazu starzejących się standuperów była coraz gorsza. Kilka już razy, jako widz, byłem zażenowany poziomem występów moich dawnych ulubieńców. Konkretnie, Stanisława Tyma i Jacka Fedorowicza. Pierwszy, opowiadał wice z których nikt, ale to zupełnie nikt, się nie śmiał, drugi w trakcie swojego występu w Mrągowie był totalnie zagłuszany przez mocno rozgadaną, kilkutysięczną publiczność. Naprawdę żal było patrzeć, ale czy słusznie? Na roztrwanianie swojej dawnej sławy ci dżentelmeni sami się godzą, bo pieniądze im nie śmierdzą.
Hm, tylko moich dawnych wspomnień żal!
Kolejny tuz, Chłopak z Targówka, Jan Pietrzak, zatracił lekkość żartu, stał się zgryźliwym starym tetrykiem. Jednak jemu można wybaczyć, nie sili się już na dowcip, lecz odszedł w rejony Polski Patriotycznej i walczącej o prawdę i chwała mu za to.
Natępny, Janusz Weiss, dziecie z komunistycznym rodowodem, ale bystry i zabawny obserwator. Niestety ostatnie jego audycje w Radia Zet, to popłuczyny dawnej świetności, nie powinien już występować i popełniać tekstów.
W opisanych przypadkach, moich idoli, druzgocąco zadziałały dwa, ale jakże istotne czynniki. Pierwszy, to diametralnie odmienna od pierwotnej i bardziej skomplikowana rzeczywistość, obecnie o wiele trudniejsza do obśmiania, drugi i chyba bardziej istotny, to starość i co za tym idzie coraz większa niemoc twórcza. Jak już wielokrotnie pisałem, najważniejsze, to wiedzieć kiedy zejść ze sceny, pozostawiając po sobie wspaniałą pamięć minionej wielkości.
PS. Mój osobisty ranking współcześnie, najgorszych standuperów.
1. Andrzej Grabowski - oglądałem w HBO, żarty jak z pod budki z piwem, do tego opowiedziane, kompletnie bez polotu, osobnik oblany potem od stóp do głowy, śmiech i brawa na sali wywoływane przez wyświetlany co i rusz napis "aplauz".
2. Andrzej Poniedzielski, słowa rzucane przez Pana Andrzeja, tak zupełnie od niechcenia i zmiany barwy głosu, ot taki luzak stojący na scenie z miną ponuraka. U innych lepszych aktorsko, taka formuła sceniczna, wywołuje lawinę radości, jednak w przypadku Poniedzielskiego, powoduje jedynie coraz większe ziewanie.
3. Artur Andrus, opada mu z wiekiem, co prawda tekściarzem jest jeszcze znośnym, ale nie pasuje mi jego sceniczna maniera, ciepłego pluszowego misia.
„Z kim przystajesz takim się stajesz”
Ta prawda ludowa jest jak najbardziej autentyczna. Trafiając do komandosów 1 batalionu szturmowego w Dziwnowie sprawdziłem /sfalsyfikowałem/ to na sobie jak również obserwując innych, którzy trafili do 1 batalionu szturmowego, a wcześniej z tym rodzajem wojsk nie mieli nic wspólnego. Analizę zacznę od tych innych.
- do 1bsz w Dziwnowie trafił w swoim czasie po WAM w Łodzi, lekarz
wojskowy ppor. Wojciech Skierkowski ze swojej natury człowiek bardzo
spokojny, zrównoważony i nad wyraz spokojny, na pierwszy rzut oka nie
pasujący do tego środowiska zawodowych bandytów. Pamiętam jak
szybko wśród kolegów z 1bsz następowało metamorfoza Wojtka z
grzecznego chłopca w kierunku prawdziwego komandosa. Wojtek w
ogóle nie pił alkoholu. Inicjacja Wojtka na tym odcinku potwierdziła jego
przydatność do komandosów, a wyglądała to tak, iż Wojtkowi w trakcie
przemieszczania się eszelonem /transportem kolejowym/ na poligon
koledzy dali do wypicia szklane spirytusu, pochodzącego z własnych
zapasów / na kompanii płetwonurków był w swojej najczystszej postaci
spirytus do przemywania sprzętu, na kompanii łączności do przemywania
styków/. Wojtek przełknął tę szklane be zmrużenia oka , czym wprawił w
osłupienie nawet najstarszych komandosów, tym samym Wojtek zdał
egzamin na komandosa i został zaakceptowany jako lekarz jednostki.
Komandosi przekonali się , iż jest to swój człowiek i nabrali do niego
zaufania.
-ja trafiłem do 1 bsz w Dziwnowie po ukończeniu kursu przekwalifikowania
na oficera służb specjalnych w Mińsku Mazowieckim, służąc wcześniej w
piechocie morskiej, tzw. „moczydupkach” tj. 7 Łużyckiej Dywizji
desantowej w Gdańsku, a konkretnie w 11 batalionie czołgów pływających w Słupsku, dokąd trafiłem po ukończeniu WSOWPanc w Poznaniu 1974r.Przyznam się, iż nie należałem wcześniej do ‘świrów’ i bandytów, chociaż jak, jako młody chłopak miałem dobre ku temu przygotowanie, ponieważ wychowywałem się na łódzkiej „górce’ na Widzewie w Łodzi, gdzie wśród młodych ludzi obowiązywały szczególne normy, odwrotne do oficjalnie głoszonych. Znane wówczas w Polsce były powiedzenia :”bez kija i noża nie podchodź do Bałuciarza”, „bez kija i haka nie podchodź do Widzewiaka”. Te normy były również wówczas akceptowane przeze mnie, chociaż przez życie poszedłem inną drogą, niż większość moich kolegów z dzieciństwa : większość z nich po drodze zaliczyła więzienie.
Wracając jednak do mojej Odysei związanej ze służbą w 1 bsz w
Dziwnowie. Nie miałem żadnych trudności z przystosowaniem się do tego
środowiska. Szybko też zostałem przez to środowisko zaakceptowany,
szczególnie po tym jak bez specjalnego przeszkolenia wykonałem swój
pierwszy skok spadochronowy. Skok ten oddałem pod osobistą opieką
wielce zasłużonego dla 1 bsz zcy ds. liniowych Jan Łabuszewskiego z
którym polubiliśmy się od „pierwszego wejrzenia” wymieniając po raz
pierwszy uściski rąk i patrząc na siebie. Ostatnio widząc się z Janem
dowiedziałem się od niego /jest chodzącą , żywą historią batalionu/, iż
ówczesny dowódca batalionu o pseudonimie wśród żołnierzy „Bandyta” mjr. Andrzej Krawczyk /później też mój dobry kumpel/ powiedział jemu : „ nie podoba mi się ten nowy oficer kontrwywiadu” na pytanie Jana dlaczego kontynuując :’Ciągle się śmieje jak znany ze swej surowości wśród żołnierzy generał Molczyk, a to źle dla nas wróży”. Jan uspokoił go stwierdzeniem : „Pożyjemy –zobaczymy” i miał racje wszyscy staliśmy się i jesteśmy do dzisiaj dobrymi kumplami.
Po wykonaniu pierwszego skoku ze spadochronu od razu na lotnisku
podałem się inicjacji na komandosa. Dupa bolała mnie później przez
tydzień. Do dzisiaj najbardziej pamiętam klapsa śp. sierżanta
Bogdana Deniziuka, który miał łapę jak bochen chleba. W ten sposób
zostałem bratem dla braci. Podsumowując i nawiązując do powiedzenia „ z kim przystajesz takim się stajesz” nie obyło się to bez skutków ubocznych dla mnie. Podczas jednego ze zdarzeń kiedy rozgromiłem po wyjściu z knajpy „Żeglarska” w Dziwnowie jednego „gościa”, który miał to
nieszczęście, iż zaatakował mojego kolegę, mój szef WSW ze Szczecina
płk. Stanisław Kaczmarek z pochodzenia Żyd / w stanie wojennym spotykał się ze swoim kolegą znanym opozycjonistą ze Solidarności Bronisławem Geremkiem/ powiedział do mnie rozstając się żalem ze mną „ Michał przesiąknąłeś bandytyzmem komandosów” / sprawa nabrała rozgłosu, szef aby mnie ratować musiał mnie przenieść do innej jednostki /. On miał racje.Do dzisiaj z sentymentem wspominam płk. Stanisława Kaczmarka, którego również ceniłem i nadal cenię i szanuję za jego profesjonalizm.
Co ciekawe moje psy wilczyca Orka i jamniczek Maksio również były agresywne /pisałem o nich wcześniej/. Cóż w tym przypadku sprawdziło się jeszcze jedno powiedzenie: Zwierzęta upodobniają się do swoich właścicieli i na odwrót.
Namawiam wszystkich moich kolegów komandosów z 1 bsz w Dziwnowie do napisania wspólnie książki na temat naszej służby w tej jednostce. Tym wspólnym, kolektywnym przedsięwzięciem oddalibyśmy naszej jednostce w 50 rocznicę jej powstania największy prezent.
z życzeniami dla Was , dla waszych żon i dzieci , wnuków i prawnuków
kpt. Michał Jarzyński
PS. Sam blog dwugwiazdkowego generała, to przemyślenia oficera rodem z PRLu, niestety nowa kadra musi dopiero wyrosnąć, gorzej, że nauczycielami są ludzie o mentalności LWP!